Zdobądź najlepsze oferty
Różnica pomiędzy Dubajem a Barrow – różnica pomiędzy +40C a -7C stopniami – na początku wydawała się nie tyle fizycznym, ile wręcz duchowym doznaniem. Wspierany arktyczną bryzą przenikliwy chłód otulał powoli ciało, aby następnie bezlitosnym zimnem przeszyć szpik kostny samej duszy. Uczucie dobrze mi znane, jednak tutaj, w tym miejscu – na „końcu świata”, razem z nim niespodziewanie narodziła się również myśl; zachwyt… i świadomość nieprzynależenia.
Barrow, północny kraniec Alaski
Populacja: 4700
Średnia temperatura w lipcu, najcieplejszym miesiącu: 8 °C
Najniższa zanotowana temperatura: -49 °C
515 kilometrów za kołem podbiegunowym, zapomniane przez wszystkich, odseparowane od świata Barrow (w grudniu 2016 roku decyzją większości mieszkańców powrócono do dawnej nazwy Utqiaġvik), będąc najbardziej wysuniętym na północ miastem Alaski, egzystuje w swej lodowej krainie zupełnie samo. Od północy odcięte Oceanem Arktycznym, od południa Górami Brooksa – najbardziej pustym, najmniej odkrytym i najrzadziej odwiedzanym pasmem górskim na świecie. Dostępne tylko drogą powietrzną lub morską w sezonie letnim, kiedy ocean przestaje być zamarzniętą taflą wody — bezkresną śnieżnobiałą krainą śniegu i lodu.
Minusowe temperatury, które zastałam na miejscu, dla lokalnej społeczności były oznaką nadchodzącego lata. Miasto zdążyły nawiedzić już pierwsze odwilże, lód na oceanie pękał, gigantyczne kry powoli oddalały się od brzegu, umożliwiając tym samym rozpoczęcie wypraw łowieckich w poszukiwaniu wielorybów, morsów i fok. Kiedy ja ubrana w niezliczone warstwy ciuchów rozcierałam zmarznięte dłonie, beztroskie dzieci biegały w spodenkach i kaloszach, delektując się pięknym, słonecznym — wciąż jednak mroźnym — dniem.
– Krótki rękawek? – zapytałam z lekkim niedowierzaniem Mike’a, wysokiego, lekko kulawego mężczyzny o niedźwiedzich gabarytach, który wyczekiwał nas tuż obok Inupiat Heritage Center, jedynego muzeum w mieście, poświęconego w całości Inuitom — rdzennej ludności zamieszkującej te regiony [1].
– Jasne, nie mogę przecież przegapić lata. – roześmiał się głośno na przywitanie.
Mike pochodził z Seattle, w stanie Waszyngton. Tuż po zakończeniu szkoły rozpoczął pracę w fabryce Boeinga. Z głową wypełnioną marzeniami i wiarą w piękną przyszłość marzył o wielkiej karierze i jeszcze większych pieniądzach. Punktem kulminacyjnym młodzieńczych lat okazała się jednak rozmowa ze świeżo emerytowanym sąsiadem o jego wcześniejszych zarobkach. Bo przecież musiał sporo zarabiać, skoro miał dom, samochód i z perspektywy chłopaka – sielskie życie w mieście. Odpowiedź znajomego niewiele jednak miała wspólnego z wyobrażeniami Mike’a, który zarzekł się wtedy, że nie poświęci życia na odkładanie każdego centa do końca swoich dni. Rzucił wszystko, choć niewiele jeszcze wtedy miał, wyjechał do Barrow, gdzie rozpoczął karierę w szkolnictwie i instytucie edukacji, po czym zgarnął ciepłą posadkę w miejskim urzędzie. To było 40 lat temu.
– Mamy tutaj taki lokalny dowcip o pogodzie. – dodał, kiedy przełamaliśmy już pierwsze lody — Jak spędziłeś zeszłoroczne lato? – Och, pamiętam je doskonale. To był wtorek i grillowaliśmy przez cały dzień.
W miejscu, gdzie opadów śniegu można spodziewać się w każdej chwili, średnia prędkość wiatru wynosi 20 km/h [2], temperatura powietrza przez ponad 240 dni utrzymuje się poniżej zera i jedynie przez 24 przekracza błogosławione 10 °C, każdy ciepły dzień jest na wagę złota.
A kiedy słońce znika za horyzontem na ponad dwa miesiące, miasteczko spowija mroczna i mroźna ciemność, codzienne troski przestają mieć znaczenie. Nie myśli się o błahostkach – bolącej głowie, zaległych sprawunkach, problemach finansowych; nie istnieją też dylematy natury egzystencjalnej, nie obchodzi niebo nad chmurami – bo piekła nie ma na pewno. Przynajmniej nie pod Barrow. Myśli się tylko o zimnie, które monopolizuje każdą część życia. To trochę jak z zakochaniem się, namiętnością — tym silnym, nieodpartym uczuciem, które sprawia, że poza tą jedną jedyną osobą, wszystko inne przestaje istnieć.
– Krótki rękawek? – zapytałam z lekkim niedowierzaniem Mike’a.
– Jasne, nie mogę przecież przegapić lata. – roześmiał się głośno na przywitanie.
Dla przyjezdnych ten pierwszy raz, pierwsze mroźne doświadczenie jest jak długo oczekiwana, upragniona atrakcja. Dla mnie, arktycznej dyletantki, pogoda w Barrow była zupełnie nowym doznaniem i sprawiała mi niesamowitą przyjemność, za którą zdążyłam już zatęsknić, ścierając pot lejący się z czoła, 10 tysięcy kilometrów dalej.
– 40 lat temu było tutaj tylko 6 samochodów – wspomniał Mike, po czym zamilkł na moment, aby w skupieniu wytężyć wzrok, wyszukując żółtych kontrastów na lodowym horyzoncie. Taki właśnie kolor przybiera skóra i futro niedźwiedzi polarnych, których potrawy à la carte o tej porze roku składają się głównie z natchiq, tłustych, oleistych fok. Lub bezbronnych, starych psów uwiązanych na łańcuchu przed domem.
– Natomiast tej części miasta nie było wcale – wskazał ręką północną stronę osady, której spadziste dachy pastelowych domów wypełniały cały horyzont. – Dzisiaj samochodów jest ponad 600… i wszystkie kursują na 30 km odcinku drogi, wyobrażasz sobie?
Zadziwiające, jednak chwilowy już pobyt w mieście utwierdził mnie w przekonaniu, że to miejsce nijak ma się do mojego wcześniejszego wyobrażenia.
Pamiętam, że jeszcze przed wyjazdem siedziałam w mieszkaniu i zastanawiałam się, czy Barrow – jedna z największych Inuickich społeczności na świecie – powinno znaleźć się na naszej trasie. Marzyłam o czymś nowym; czymś dużym, świeżym, niespotykanym, co sprawi, że krew na nowo zawiruje mi w żyłach.
Zerknęłam wtedy na mapę. Wyobrażałam sobie te puste przestrzenie, nieokiełznaną przyrodę, tę arktyczną biel; zimno. I próbowałam wyobrazić sobie tych wszystkich ludzi, którzy w poszukiwaniu siebie zdecydowali się akurat na to miejsce do życia. Bo – teraz już jestem pewna – Barrow, nie można wybrać ot tak, przypadkiem.
Kim byli ci ludzie? Przed czym uciekali? I najważniejsze: czy odnaleźli to, czego szukali na terenie tak niewyobrażalnie niezmienionym przez obecność człowieka?
Pierwszy szok, tuż po zachwycie białą, groźną pustynią widzianą z okien samolotu i mroźną zawieruchą tuż po wylądowaniu, zagwarantował nam taksówkarz, który zabrał nas pod wskazany adres.
– Co to za język? – zapytałam, kiedy na dobre uporałam się z plecakiem, warstwami ciuchów ograniczającymi najmniejszy nawet ruch i osuwającą się z czoła wełnianą czapką. Niedowierzałam własnym oczom. Obok kierowcy, pomiędzy siedzeniami, znajdował się notes, na którego okładce rozpoznałam…
– Tajski. – odpowiedział — jakżeby inaczej — z uśmiechem na pół twarzy człowiek z najszczęśliwszego kraju na ziemi. Dopiero wtedy dopatrzyłam się azjatyckich rysów, ukrytych głęboko w futrzanym kapturze parki.
– Taj? Tutaj? Jak? Kiedy? DLACZEGO?
W tej krótkiej drodze z lotniska do mieszkania taksówkarz podzielił się swoją historią, która z biegiem czasu, z każdą kolejną napotkaną osobą, szkicowała nam jeden z kilku zarysów alaskańskiego schematu. Ten, najmniej romantyczny, był po prostu „pogonią za pieniądzem”. Poza Inuitami, których całkowity procent populacji miasta wynosi 60%, drewniane barwne domki rozsiane po okolicy okupowane są nie tylko przez Białych (22%), ale również przez Azjatów (9%), Latynosów i czarnoskórych Afroamerykanów. Skąd ten miks kulturowy w miejscu, gdzie zimno jest najmocniejszą i najstraszliwszą bronią natury? Gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie zesłałby się dobrowolnie?
Odpowiedź znalazłam w historii Barrow.
Przełomowym momentem było odkrycie ropy naftowej w niedalekim Prudhoe Bay, która według wielu Alaskanów zmieniła wszystko. Niespodziewanie, drastycznie i permanentnie. To właśnie wtedy Biali zaczęli napływać całymi stadami z pragnieniem zagarnięcia dla siebie czegoś, wzbogacenia się na czymś, co znajdowało się pod stopami Inuitów, na ich własnej ziemi. Wraz z ropą odrodziła się zagrzebana wcześniej rasistowska nienawiść, która pierwotnie pojawiła się już we wczesnym okresie polowań na wieloryby. Biały człowiek zjawił się wówczas po to, aby wziąć, podnieść standard własnego życia, nigdy, aby zrobić cokolwiek dla lokalnej ludności. W ich umysłach historia zatoczyła koło kiedy pojawiła się wizja czarnego złota i grubych petrodolarów. Biały nie tylko rozgościł się na obcym terenie, ale również przywiózł ze sobą alkohol, pieniądze, i technologie, które zakłóciły ciche, samowystarczalne życie, jakie Inuici prowadzili od pokoleń.
Aby złagodzić narastający konflikt i rasistowskie napięcie rząd oddał rdzennym ludom miliony hektarów ziemi i dziesiątki milionów dolarów, co miało powstrzymać ich przed zablokowaniem budowy rurociągu przecinającego w poprzek cały stan.
– Konfliktów już nie ma, przynajmniej nie pomiędzy Białymi a Eskimosami. Problemem są mniejszości narodowe, które swoje waśnie zabierają ze sobą i rozstrzygają na nowym gruncie. – tłumaczył Mike.
Są za to inne problemy, dużo straszniejsze niż walka skłóconych ludzkich ras.
– W zeszłym roku pochowaliśmy sześciu samobójców, każdy z nich był Inuitem. Bardzo nieproporcjonalne statystyki, jak na tak małe społeczeństwo. – skomentował Mike, kiedy przejeżdżaliśmy obok miejskiego cmentarza.
To nie tylko efekt uboczny polarnego klimatu, który niezmiennie towarzyszy im od wieków.
– Te dzieciaki nieświadomie walczą z własną tożsamością. Z jednej strony marzą o wyrwaniu się z tej dziury, zasmakowaniu „prawdziwego” życia, które oglądają na szklanym ekranie, a z drugiej nie potrafią wyzbyć się własnych korzeni. – tłumaczył Mike – Wiesz, jest takie powiedzenie, które idealnie zobrazuje Ci tutejszą sytuację „you can leave a village, but a village will never leave you”. Oni po prostu tam nie pasują.
Z każdym filmem o życiu na wzór hollywoodzkiego „amerykańskiego snu”, odjazdowych samochodach, świecie na wyciągnięcie ręki, którego ta młodzież nigdy nie zasmakuje, sprawia, że coraz głębiej zatapia się w arktycznych depresjach, które z każdą butelką są coraz głębsze i głębsze, aż w końcu stają się nie do wytrzymania. Niektórzy wciąż popełniają samobójstwo w tradycyjny sposób. Wychodzą na lód i z wiatrem wiejącym w plecy idą przed siebie, dopóki nie opadną z sił. Dopiero wtedy, na granicy wyczerpania, zawracają i ruszają pod wiatr, który lodowatym powietrzem mrozi im płuca. Nie mija dużo czasu, kiedy padają z zimna i wykończenia.
Niesprzyjające warunki atmosferyczne sprawiają, że skazani na siebie mieszkańcy, często wbrew sobie, zacieśniają znajomości. Zdani tylko na najbliższe otoczenie, te ciemne długie dnie i noce spędzają otoczeni ludźmi, na których w innych okolicznościach i temperaturach nie zmarnowaliby sekundy swojego cennego czasu. Jedynym rozwiązaniem, jedyną ucieczką od samotności, niespełnionych marzeń, niezaspokojonych ambicji i niespokojnych myśli wydaje się być alkohol. Sprawia on, że czas mija szybciej, mrozy stają się mniej dokuczliwe, a noce polarne jakby krótsze, przyjemniejsze.
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Poza tym są jeszcze procenty. Kilka, kilkanaście głębszych, aż w końcu wierzysz, że słońce na pewno za moment znów pojawi się na horyzoncie. – nie byłam przekonana, czy Mike rzeczywiście nadal żartował.
Nie minęło wiele czasu, nim rząd zorientował się, że tragedie spowodowane nadużyciem alkoholu stały się epidemiczne. Zbyt wiele walk na pięści i noże, zbyt wiele śmierci, gwałtów, przemocy domowej, ostatecznie doprowadziło do wprowadzenia całkowitej prohibicji. Barrow na 18 miesięcy stało się tzw. „dry city”, suchym miastem.
Zakaz został ponownie rozpatrzony i zmodyfikowany w 1997 roku, umożliwiając mieszkańcom – za okazaniem odpowiedniego pozwolenia [3] – import napojów alkoholowych z Fairbanks lub Anchorage. Wprowadzone restrykcje miały na celu zachowanie przynajmniej minimalnej kontroli nad miastem, dlatego też, do tej pory na terenie całego dystryktu North Slope, nie funkcjonuje żaden legalny sklep, w którym można by zaopatrzyć się w alkohol. Każdy mieszkaniec może jednak miesięcznie legalnie importować:
– 6 butelek (750 ml) mocnego trunku, tj., wódka, whisky, rum itp.
– 5 x 24 puszki piwa
– 4 pudełka/opakowania wina
– Ten zakaz jest niepoważny. Wiesz, ile alkoholu przyleciało do nas na święta? – zapytał Mike i nie czekając na odpowiedź, dodał po chwili – Ponad 6 ton.
Zatrzymaliśmy się na poboczu drogi, tuż przy drewnianym szkielecie łodzi. Prawidłowo wykonany z foczych skór umiak służy do grupowych polowań na wieloryby, transportu oraz przewozu dobytku podczas letnich wędrówek. Rozrzucone na lodzie mięso, szczątki szkieletu majaczącego daleko w oddali i mdlący, towarzyszący mi od rana zapach suszących się fiszbin[4] , były wystarczającym dowodem na to, że sezon łowów już się rozpoczął.
Mimo, że połów wielorybów w Stanach Zjednoczonych jest zabroniony, Inuici – jedni z najlepszych łowców na świecie, wciąż należą do elitarnego grona posiadaczy uprawnień[5]. Za to kto i jak często może je łowić odpowiedzialna jest Międzynarodowa Komisja Wielorybnicza, której głównym celem, poza zapewnieniem całkowitej ochrony najbardziej zagrożonym gatunkom, jest ustalanie limitu ilości i wielości poławianych ssaków.
Chociaż kontakt ze światem zewnętrznym wpłynął na tradycyjne metody łowieckie, podstawowy schemat nie uległ większym zmianom. Wyposażeni w nową technologię, GPS, broń oraz ładunki wybuchowe, Inuici nadal korzystają przede wszystkim z harpunów – ich własnego wynalazku, łowią na tych samych akwenach, w dokładnie ten sam tradycyjny sposób, opierając się głównie na współpracy, zaufaniu, wiedzy i umiejętnościom zdobywanym przez całe życie.
Jednym z warunków uzyskania praw do polowań, który ludność starannie przestrzega, jest spożytkowanie mięsa na własne potrzeby. Regulamin jednak nic nie wspomina o wyrobach z kości, dlatego też spierający się z Inuitami o prawa, zwracają uwagę na wszechobecne figurki, noże, płaskorzeźby; generalnie pamiątki, których wartość przekraczać może nawet 10 tysięcy dolarów. Kolejny mocno kontrowersyjny argument przemawiający przeciwko tradycyjnym połowom wysunęli ekolodzy. Śmierć śmierci nierówna, a tradycyjne metody stosowane przez Inuitów wydłużają cierpienie zwierząt do ok. 20 minut. Wieloryb trafiony norweskim harpunem umrze po 2 minutach.
Spojrzałam ponownie w stronę łodzi. Pies, który jeszcze przed chwilą leniwie drzemał na dachu drewnianej budy, teraz niepewnie zerkając w naszą stronę, rozciągał się na zamarzniętej ziemi. Wodziłam wzrokiem po okolicy, której niewysoka zabudowa nie raz wprawiała mnie w zdumienie. Niektóre nowe, inne w opłakanym stanie, drewniane domy na palach malowane pastelami. Błękitne, patynowe, czerwone. Chatki zdobione porożami, wypchanymi głowami łosi, suszącymi się foczymi skórami, wielorybim mięsem.
Przy domu samochód, sanie, skuter śnieżny. Jeden działający i przynajmniej kilka muzealnych eksponatów, zardzewiałych, często rozłożonych na części pierwsze. I łódź. W najgorszej sytuacji tylko zwykły umiak.
– Jeśli coś w Barrow się psuje, nikt nie zawraca sobie głowy, aby to naprawić i po prostu wyrzuca. O ile w ogóle wyrzuca gdziekolwiek dalej niż przed drzwi własnego mieszkania. Za moment można przecież kupić nowy. Za pieniądze z ropy i pieniądze od rządu. – w głosie Mike’a wyczułam tym razem lekką irytację.
Biali w Barrow to bardzo nietypowi ludzie. Muszą być, inaczej nie zjawiliby się tutaj wcale. Przybyli na sam kraniec kontynentu w poszukiwaniu pieniędzy, przygody, sensu życia lub wolności; od czegoś lub kogoś, przed kimś uciekali. Niezależnie od powodu, możliwe, że miasto nie spełniło ich oczekiwań. Obce, dziwne, odizolowane. Ale okrutne? Nie potrafiłam nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że do przetrwania w Barrow przynajmniej kilku lat o zdrowych zmysłach, konieczny jest nietypowy stopień psychologicznej stabilizacji. Tyle, że z drugiej strony… aby w ogóle rozważać permanentne zamieszkanie, ci sami ludzie musieli wykazać się całkowitym brakiem tego pierwszego.
Brodząc później po kolana w śniegu, wspominałam zaskoczone miny napotkanych po drodze Alaskanów, którzy pytani o Barrow, często wzruszali ramionami.
– Why do you even bother? There is nothing to be discovered. Po co się fatygujesz? Nie ma tam nic do odkrycia. – odpowiadali.
Rozejrzałam się na wszystkie strony. Horyzont rozciągał się – jak się wydawało – na dziesiątki kilometrów w każdym kierunku świata. W zasięgu wzroku tylko zamarznięta kraina, spiętrzone odłamy lodu tworzące śnieżnobiałe góry i mój własny oddech formujący gęste chmury w powietrzu. Nigdzie ani śladu żywej duszy. Żadnego ruchu poza naszym. Żadnych dźwięków poza wyjącym wiatrem. Z jednej strony Nuvuk, Przylądek Barrow, krawędź życia Stanów Zjednoczonych, a z drugiej nieszablonowe miasto, które z dystansu, po raz pierwszy, wydawało się nie końcem świata, a jego początkiem. To jak balansowanie na krawędzi ziemi, która ostrą kreską dzieliła świat na ten dobrze mi znany i ten zupełnie obcy; na upadek i blask człowieka.
Wbrew przestrogom Alaskanów, pobyt w Barrow okazał się esencją wyprawy na Alaskę – podróżą z przyszłości do świata wykraczającego poza wszystkie normy; z iluzji do srogiej rzeczywistości, ze złudnie odkażonego i bezdusznego kraju do arktycznego miasteczka, jednego z niewielu miejsc, gdzie życie wciąż dyktuje matka natura i zachowanie zwierząt; Do miejsca, które możliwe, że jest tą prawdziwą Alaską, w którą niektórzy przestali już wierzyć.
W Barrow rozgrywa się akcja filmu On the Ice (USA, 2011), który idealnie obrazuje życie w mieście, a także problemy, z którymi na co dzień zmagają się jego mieszkańcy.
[1] Ludy eskimo-aleuckie należące do rodziny ludów pochodzenia azjatyckiego. Upowszechniona nazwa Eskimosi, obecnie odbierana jest za obraźliwą, ponieważ uważa się, że termin ten wywodzi się od wyrażenia „zjadacze surowego mięsa”.
[2] Ekstremalne osiągają zawrotną prędkość od 60 do 100 km/h
[3] Tzw. permit wydawany jest tylko za okazaniem odpowiednich dokumentów, w tym raportu policyjnego o niekaralności. Licencja ważna jest przez rok i kosztuje 50$.
[4] Płyty rogowe, które zwisają z każdej strony podniebienia w jamie gębowej wieloryba. Ich liczba waha się od 150 do 300, a długość jednej może dochodzić nawet do 3-4 metrów.
[5] Tegoroczny przydział wynosi 22 wieloryby, z czego 9 może zostać upolowanych w sezonie wiosennym. Inuici mogą również polować tylko na niezagrożone
Przez wiele lat żyła na walizkach podróżując zarówno prywatnie, jak i służbowo. Jej bazą wypadową był Dubaj, dlatego też Zjednoczone Emiraty Arabskie zna jak własną kieszeń. Tropiła goryle w gęstych lasach deszczowych Ugandy i Rwandy, nurkowała z fokami z Kapsztadzie, przepłynęła kajakiem kawał rzeki z aligatorami i doświadczyła, czym jest dzień polarny na Alasce. Jej wyprawa do Salali w Omanie okazała się najlepszym road tripem, jaki do tej pory zrobiła.
Używamy plików cookie, aby poprawić jakość przeglądania, wyświetlać reklamy lub treści dostosowane do indywidualnych potrzeb użytkowników oraz analizować ruch na stronie. Kliknięcie przycisku “Akceptuję” oznacza zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookie.